Rozwój duchowy - czy na pewno "rozwój"?

Na wstępie warto zauważyć, że istota owych
ruchów sprowadza się do budowy społeczności nadludzi, elity, górującej nad
pozostałą częścią społeczeństwa co najmniej moralnością i nadludzkim oglądem
świata. Z tych cech elity ma wynikać jej wyższość nad "ślepymi" i predyspozycje
do przejęcia władzy nad światem. To oni mają stanowić elitę nowej Ziemi
odrodzonej wokół szerzonej przez ich misjonarzy ideologii
Nie sposób nie zauważyć, że motywacją dla
takiego postawienia celu jest wyzyskiwanie wyjątkowo niemoralnej ludzkiej cechy
nazywanej "chęcią wywyższenia się", tej samej, która pchała do działania
czerwonych komunistów, nadludzi w mundurach SS, czy czerwonych kmerów. W
dodatku, w rozpatrywanym zagadnieniu, jego bohaterami są zazwyczaj ludzie,
którzy na skutek swojej pierwotnej konstrukcji psychicznej, błędów wychowawczych
czy przebytych traum, są jednostkami słabszymi psychicznie, nieradzącymi sobie,
być może tylko chwilowo, z wyzwaniami życia. Ideologia "rozwoju duchowego"
pozwala owym "skazanym na margines" poczuć smak tryumfu nad tymi, którzy w
realnym życiu wygrywają; pozwala im poczuć się lepszymi pomimo widocznych w
świecie realnym porażek. Jest to więc ideologia frustratów.
Już sam fakt postrzegania w sobie samych jakiejś elity, jest upokarzający dla pozostałych - wyłączonych z kręgu oświecenia, którzy w sposób automatyczny stają się dla "oświeconych" godnymi ubolewania i pogardy podludźmi.
Jeszcze wyraźniej widać owo zjawisko przy bliższym poznaniu praktyk kultowych owych "rozwojowców". Praktyki te są żywcem czerpane z religii wschodu, przy czym w sferze magicznej czerpią przede wszystkim z krwawych wierzeń religii hinduistycznej a w sferze praktyk oświeceniowych z tradycji buddyzmu tybetańskiego. Granice są tu zresztą płynne, bowiem jak wiadomo, buddyzm tybetański sam jest tylko schizoidalnym wypaczeniem religii hinduistycznej. Wartością, której dostarcza buddyzm, a której sam hinduizm nie daje, jest wiara w samo "oświecenie" i wiara w nadludzkość każdego oświeconego - każdego Buddy, który sam jest człowiekiem bogiem - istotą ponad światem i ponad prawem. "Duchowi rozwojowcy" wierzą a przynajmniej starają się sobie wmówić, że każdy z nich może takim bogiem - człowiekiem zostać.
Widać więc wyraźnie, że już samo dążenie do
nadmoralności, eksploatując cechy krańcowo niemoralne, samo moralnym być nie
może. W zależności od tego, w jakiej odległości od. kanonu buddyzmu dana grupa
"duchowych rozwojowców" zdefiniowała siebie samą, elitarność jest definiowana od
poziomu nadczłowieka, do poziomu człowieka-boga, istoty stojącej ponad całym
światem. Nie można tu więc mówić o "rozwoju moralnym" ale raczej o regresie
moralnym, bo tylko tak można nazwać budowanie diady nadludzie-podludzie
Istotnym elementem "rozwoju duchowego" jest uznanie dogmatu "all -pro- life", który sprowadza się do wegetarianizmu. Jest to warunek "rozwoju duchowego" si non qui non.
Dla przykładu na jednym z forów internetowych pewien rozwinięty duchowo osobnik o wiele mówiącym nicku "Evil", komentując post traktujący o możliwości jedzenia mięsa przez oświeconych napisał tak: ""można wprowadzic do diety mieso: kurczaka, indyka, królika i ryby?", Ja pier... taki "rozwój ducha"! :evil".
Skoro rozwinięty duchowo Evil jedzenie mięsa,
jak pisze "pie..." to sprawa jest już poważna.
Ideologia "all -pro- life" sprowadza się do przekonania, że celem życia człowieka na Ziemi jest nieczynienie "zła" jakiejkolwiek czującej istocie. Pojęcie "czującej" jest w całej ideologii niezwykle istotne, bo pozwala zawęzić katalog istot, którym "zła" nie można wyrządzać; pozostałym można. Katalog ten każdy rozwojowiec buduje sobie sam. Jedni uważają, że "czuje" wszystko to i tylko to, co zachowuje się podobnie do ludzi a wiec przede wszystkim ma jakiś rodzaj pyska, którym wydaje odgłosy. Nie wolno więc zabijać i zjadać świń, krów, owiec itd. Wolno jednak zjadać ryby, czasami podobne im gady i ptaki. Inni natomiast uważają, że nawet zabicie i zjedzenie ślimaka czy robaka już jest swego rodzaju grzechem napędzającym złą karmę. (pojęcie karmy jest istotne, bo obrazuje korzenie "rozwoju duchowego"). Gdyby katalog istot objętych tabu żywieniowym nie był ograniczany, rozwojowcy mieliby pewien problem, bo jak tu uciec od zabijania miliardów istnień bakterii, które niewątpliwie są częścią świata zwierzęcego, a które każdy rozwojowiec zabija bezlitośnie wraz z każdym swoim oddechem.
Drugim kluczowym pojęciem w ideologii "all -pro- life" jest zdefiniowanie pojęcia "zła". Owo "zło", czynione przez świat istotom czującym objawia się przede wszystkim w akcie zabijania. I tu ujawnia się być może sama podstawa fałszu tej ideologii, gdyż nie można zaprzeczyć, że postrzeganie w śmierci jakiejkolwiek istoty na Ziemi czegoś, co można by nazwać "złem", jest bardzo infantylnym i niezwykle płytkim postrzeganiem rzeczywistości, całkowicie nie pasującym do zwiastującego niezwykłą mądrość i dojrzałość tzw. "oświecenia duchowego" .
Takie założenie, że śmierć jest złem, zaprzecza całemu porządkowi świata, bowiem czyni jakieś domniemanie, że śmierć jest konstrukcyjną papraniną i nieprzewidywalnym incydentem, który nie powinien był się zdarzyć, podczas gdy w jakimś świecie idealnym, śmierci nie powinno być wcale.
Być może taki sposób myślenia wynika wprost z
egzystencjalnych obaw wyznawców przed swoją własną śmiercią i lęku przed nią. W
końcu cała idea ruchu polega na pośpiesznym budowaniu ubezpieczenia na
wieczność, zanim ta śmierć nadejdzie. Mało tego, całe doczesne życie rozwojowa
ma sprowadzić się wyłącznie do dokonywania czynów dla obecnego życia nie
ważnych, za to kluczowych dla domniemanego życia przyszłego. Uciechy doczesne
mają być wyłącznie godne pogardy o ile nie mają głębszego celu; mają liczyć się
tylko takie działania, które służą budowaniu "dobrej karmy" - niczego innego jak
ubezpieczenia na przyszłe życie. Można tylko domniemywać, że owo przyszłe życie,
o ile w ogóle nastąpi, ma sprowadzić się podobnie jak to, wyłącznie do budowania
"dobrej karmy" dla jakiegoś jeszcze przyszłego.
Rozwojowcy nie potrafią a raczej nie chcą przyjąć do wiadomości, bo rodziłoby to przykre konsekwencje w myśleniu o nich samych, że śmierć nie jest ani dobra ani zła, że jest zwyczajnie kolejnym etapem w egzystencji każdej materii ożywionej i nieożywionej. Jednak odrzucanie tej prawdy, nie powoduje, że prawda ta przestaje istnieć. Rozwojowcy zderzają się z aktami śmierci stale. Nie wyciągają z tego jednak wniosku o naturalności zjawiska śmierci, ale tym bardziej konfliktują się z "tym złym światem" upatrując w indywidualnej kreacji świata marzeń, ratunku już nie przed samą śmiercią ale ratunku przed stałą świadomością jej nadejścia.
W tym miejscu staje się jasne, że nick
rozwojowa "Evil" wcale nie jest w ruchu "rozwoju duchowego" nie na miejscu. Nie
jest też bynajmniej jakąś błyskotliwą prowokacją. Ten nick został wybrany
świadomie jako demonstracja buntu przeciwko światu boga, który go stworzył i
szukania opieki u szatana, który ten "zły świat przesiąknięty śmiercią" ma moc
zniszczyć.
Czy wegetarianizm jest sekciarski? Jako dieta np. w leczeniu żółtaczki, jako styl życia bazujący na pewnym poziomie ograniczenia spożywania efektywnych pokarmów mięsnych w sytuacji nadpodaży pożywienia, na pewno nie. Jednak wtedy, gdy wegetarianizm staje się dogmatem wynikającym z ideologii "all -pro- life", wegetarianizm jest sekciarstwem. Ma przecież wszelkie cechy sekty: dogmat oparty na wierze i ideologii wbrew medycynie, przynależność do ograniczonej, elitarnej i oświeconej grupy wyznawców, konflikt ze światem zewnętrznym, złym, bo jedzącym mięso.
Poza tym, wegetarianizm tak umotywowany,
tworzy zamkniętą grupę wyznawców a nie dietetyków, co niektórzy starają się
wmawiać, wyznającą ideę inną niż powszechnie obowiązujące, a więc tworzy
sektę.
Gdyby rozwojowcy uznali, że śmierć jest sprawą
naturalną, co jednak prowadziłoby do uznania codziennej świadomości ich własnej
śmierci za nieuchronną, musieli by przyznać, że śmierć zwierzęcia nie jest nie
tylko niczym niezwykłym ale że nie jest też przecież niczym złym. Rozwojowcy,
niewątpliwą dziurę w swojej ideologii łatają kolejnym "przemyśleniem", że nie
jest zła tylko naturalna śmierć zwierzęcia. ("przemyśleniem" ubrałem w
cudzysłów, gdyż sami rozwojowcy odrzucają myślenie jako sposób dojścia do
prawdy, grzęznąc w złudzeniu, że oni sami kierują się nie myśleniem, ale czymś
innym czym wg nich jest intuicja - wg doktryny przeciwieństwo myślenia).
Pytanie o to, czym jest owa "naturalna" śmierć
zwierzęcia odkrywa kolejną dziurę w ideologii "all -pro- life", bo nie wiadomo,
czy jest nią tylko przykładowo śmierć kury na marskość wątroby, czy też
zamordowanie kury przez wirusa grypy też do kategorii śmierci naturalnej należy.
Czym jest "naturalna" śmierć zebry, skoro wiadomo, że najbardziej typowym i bez
wątpienia naturalnym końcem tego zwierzęcia jest śmierć w paszczy drapieżnika? A
czym różni się śmierć w paszczy hieny czy krokodyla od śmierci z rąk myśliwego,
oczywiście poza tym, że ta ostatnia jest z pewnością szybsza i mniej bolesna?
Rozwojowcy, przyznając prawo do zadawania naturalnej śmierci zebrom przez hieny
i krokodyle a odmawiając tego samego prawa człowiekowi, najwyraźniej stawiają
człowieka poza naturą. Czy jest to wyraz pogardy czy szacunku, trudno odgadnąć w
galimatiasie synkretycznych wątków, samych z sobą niespójnych ale czerpanych w
sposób dowolny w zależności od potrzeb kontekstu.
Trudno nie zauważyć, że z punktu widzenia owej
przykładowej zebry, śmierć to tylko śmierć i nie jest naprawdę istotne czy jej
posłańcem był krokodyl, hiena, lew, człowiek, pasożyty, czy wirus grypy. Na czym
niby ma polegać niestosowność działań akurat człowieka wybranego przez naturę
jako narzędzie końca zebry? W czym ten człowiek jest gorszy czy lepszy od innych
narzędzi w tej akurat naturalnej dla człowieka czy lwa roli?
Ujawnia się też tutaj kolejna dziura, bardziej fundamentalna. Skoro rozwojowcy duchowi, wychwalając wyższość śmierci "naturalnej" nad "nienaturalną", uznają tym samym w sferze śmierci prymat natury nad ludzką ingerencją, to czemu stawiają sobie za główny cel tą naturę i jej prawa przezwyciężyć i zniszczyć, przyznając sobie samym prawo ingerencji?
Uściślenia wymaga samo pojęcie "śmierci
naturalnej", gdyż jest ono mylnie rozumiane i nadużywane w ideologii "rozwoju"
duchowego w celu definiowania nowej, rzekomo wyższej wrażliwości. Otóż pojęcie
"śmierci naturalnej" zostało sformułowane wyłącznie na potrzeby prawa ludzkiego.
To bardzo istotne zastrzeżenie, bo w naturze każda śmierć, jest śmiercią
naturalną. Różnica pomiędzy gatunkami polega tylko na tym, że przedstawiciele
gatunków stojących na końcu łańcuchów pokarmowych poszczególnych ekosystemów
umierają zwykle na skutek chorób, bo nie ma ich kto zabić, a przedstawiciele
wszystkich innych gatunków są zabijani i jest to ich naturalna śmierć. Od tej
zasady zdarzają się wyjątki, gdzie przedstawiciel gatunku z końca łańcucha
pokarmowego, jest zabijany przez konkurenta albo przedstawiciela innego gatunku
z końca łańcucha pokarmowego. Takimi wyjątkami są przykładowo: zabicie lwa przez
hienę, zabicie hieny przez krokodyla i podobne. W poszczególnych ekosystemach
różne gatunki zamykają łańcuch pokarmowy. Są to lwy, niedźwiedzie, szympanse,
szczupaki itd. Człowiek, jako gatunek, który potrafił zdominować wszystkie
ekosystemy, jest gatunkiem zamykającym łańcuch pokarmowy w nich wszystkich. W
tej sytuacji, naturalną rolą człowieka w systemie przyrody jest pełnienie swojej
naturalnej roli mięsożercy. O takiej roli człowieka świadczy nie tylko widoczna
gołym okiem praktyka dnia codziennego trwająca od co najmniej 10 mln lat, ale
też cechy budowy anatomicznej typowe dla drapieżnika takie jak: rodzaj uzębienia
wyposażonego w trzy rodzaje zębów tj. siekacze, kły i trzonowe (żujące),
niezwykle krótki przewód pokarmowy, pozwalający na przyswojenie niezbędnej
ilości pokarmów tylko z pożywienia mięsnego, brak żołądka potrafiącego strawić
skutecznie pokarm roślinny. Warto w tym miejscu zauważyć, że na Ziemi nie
występują poza mięsnym źródła białka, które człowiek mógłby strawić bez
przetworzenia cieplnego. Ani ziemniaki, ani zboża nie nadają się do jedzenia
przez człowieka w stanie surowym. To wszystko dowodzi, że człowiek jest istotą
mięsożerną i żadne uwznioślenia ani treningi tego nie zmienią. Każde działanie
mające na celu zmianę natury człowieka w tym względzie jest nie tylko
nieskuteczne jak próba przepchnięcia stalowej kuli przez kwadratowy otwór o tym
samym obwodzie, ale są w sposób oczywisty próbą wynaturzenia człowieka.
Dla potrzeb prawa społeczności ludzkiej
zostało ustanowione pojęcie śmierci naturalnej, jako doznanej z przyczyn
"niezapobiegalnych". Nie ma ono nic wspólnego z naturalnością umierania w sensie
przyrodniczym. Pojęcie śmierci naturalnej wśród ludzi, przykładowo nie traktuje
jako śmierć naturalną, śmierci w wyniku choroby, która jest potencjalnie
uleczalna.
Orędownicy "all -pro- life" z jednej strony
odmawiają człowiekowi prawa do bycia częścią przyrody w aspekcie naturalnego
łańcucha pokarmowego a z drugiej strony transponują nieadekwatne w tej
przyrodzie pojęcie "śmierci naturalnej" z prawa ludzkiego do prawa natury. Jest
to niekonsekwencja i pomieszanie pojęć typowe dla całego nurtu rozwojowców
duchowych.
Wykształcenie w sobie postawy sprzecznej z
naturą człowieka a polegającej na niemożności do zadania śmierci w ogóle,
orędownicy "all -pro- life" nazywają "rozwojem wrażliwości". O sprzeczności z
naturą takiej sztucznej postawy przemawia fakt, że postawa ta, bez wsparcia
cywilizacyjnego skazuje jednostkę na śmierć przez wycieńczenie. Wyłącznie
sztuczny świat zbudowany przez człowieka obok świata naturalnego, z jego
przetwarzaniem żywności, powoduje, że postawa taka nie prowadzi wyznawców "all
-pro- life" do rychłej śmierci. Żaden człowiek rzucony poza cywilizację nie ma
szans przeżyć bez spożywania mięsa, czego dowodzą dzieje rozmaitych pustelników
i mnichów, którzy żywili się korzonkami i...szarańczą
Samo pojęcie "wrażliwość" posiada w tej
ideologii znamiona fetysza. Być wrażliwym i coraz bardziej wrażliwym oznacza
"być bardziej rozwiniętym duchowo". Wypada zauważyć, że gdyby dopatrywać się
duchowości w duchowości przyrody, co często głoszą rozwojowcy, to wrażliwość
uniemożliwiająca funkcjonowanie w ekosystemie przyrodniczym bez wsparcia
cywilizacji a więc postawa sprzeczna z duchem przyrody, jest raczej
antyduchowa.
Trzeba też odmitologizować samo pojęcie wrażliwości, bo można być wrażliwym na krzywdy innych, ale też można być wrażliwym na pyłki traw. Tak więc "być wrażliwym" nie zawsze musi oznaczać coś pozytywnego. I w wypadku rozwojowców wcale nie oznacza. Człowiek, który wykształci w sobie wrażliwość na naturalną śmierć zwierzęcia, której nie może znieść, jest wrażliwy na widok śmierci w ogóle. Budowanie takiej wrażliwości jest tak naprawdę budowaniem wewnętrznego konfliktu z zewnętrznym obrazem świata, w którym śmierć jest czymś absolutnie naturalnym i powszechnym. Taki świat zawierający absolutnie nieakceptowane cechy zaczyna przerażać a co najmniej staje się obcy. Wyznawca buduje kolejne bariery oddzielające go od złego świata, otacza się systemem norm moralnych, zachowań i rytuałów, unika kontaktu z sytuacjami dla świata typowymi, ale dla niego samego nieakceptowanymi.
Pomimo tych wszystkich zabiegów mających zasłonić prawdę o naturze świata, prawda ta jednak nieubłaganie do wyznawcy dociera. Niejako obok tej walki samego siebie z dostarczanymi przez zmysły dowodami na prawdziwą naturę świata, toczy się walka wyznawcy z najbliższym otoczeniem. Rozdźwięk pomiędzy widzeniem świata przez najbliższych a widzeniem tego samego świata przez "uduchowionego" staje się coraz bardziej wyraźny. To, co dla nich jest po prostu normalne, dla niego jawi się jako nieakceptowane. W drugą stronę, to, co dla niego jest ideałem, dla nich jest nieakceptowanym dziwactwem nieposiadającym żadnego oparcia w logice, racjonalności i sprzecznego z wiedzą naukową i medyczną. Oglądają bliską im osobę w drodze do rezygnacji ze smaków życia w objęcia władającej tym życiem ideologii wyrzeczenia i samodestrukcji. Oglądają upadek bliskiej im osoby z pozycji istoty postawionej wiekami starań przodków i ewolucji na piedestale ekosystemu Ziemi, do roli karła żebrzącego o wybaczenie i wyrzekającego się swojej siły; w dodatku karła, który widzi w swojej wykreowanej niemocy wielkość przewyższającą realną ludzką wielkość.
To sprowadzenie istoty ludzkiej do roli krowy
bezmyślnie kontemplującej smak zwróconej z pierwszego żołądka trawy, jawi się
jako jakaś masochistyczna perwersja. Zapewne równie żałośnie wyglądałby lew
zmuszony do jedzenia trawy, choć w jego wypadku przynajmniej można by całą
frustrację z widoku złamanego króla sawanny i ze złamania prawa natury
zogniskować na sadystycznych trenerach. Poczucie oglądania skrajnej perwersji
nie byłoby tak dotkliwe jak w przypadku dobrowolności takich zachowań
Te obopólne frustracje rodzą konflikty
pomiędzy najbliższymi osobami. W dodatku są to konflikty o naturze
fundamentalnej, bo dotykające sposobu życia (style of living). Nie może tu być
mowy o koegzystencji, bo każda koegzystencja zakłada z samej zasady autonomię
koegzystujących obok siebie!!! systemów wartości a autonomia to brak wspólnoty.
Brak wspólnoty zaś, to brak więzi a brak więzi, to brak związku
Tolerancja obcych poglądów jest możliwa tylko
w takim stopniu, w jakim nie wkracza w moje własne poglądy. Codzienne
funkcjonowanie w strefie poglądów obcych, w sposób nieunikniony w moje poglądy
wkracza (sytuacja pretendenta jest inna niż sytuacja ogółu)
W relacjach z najbliższymi rodzi się więc
alternatywa, albo funkcjonować obok nich, co jest możliwe tylko, jeżeli staniemy
się sobie nawzajem obojętni, albo odejść. Bliscy mają alternatywę, albo pozostać
materialną bazą kogoś, kto do nas już nie należy łudząc się, że kiedyś mentalnie
wróci, albo powiedzieć "dosyć, uważasz że masz receptę na życie bez nas, radź
sobie sam". I tu rodzi się pierwsza wątpliwość, czy odrzucając, nie wpychamy
bliskiej nam osoby w objęcia sekty. Niestety pewności nie mamy, bo chociaż każda
sekta co do zasady stara się o członków - sponsorów, to nie ma pewności, czy
bliska nam osoba nie zostanie uznana za niewolnicę zdolną do zarabiania lub
godną miana utrzymanki lidera sekty, przez jakiś czas, do znudzenia,
chociażby
Przeszliśmy do mówienia o sektach, a przecież
jest tak, że istnieje spore grono "wolnych strzelców", którzy uprawiają
ideologię "all -pro- life" "z samych siebie" i dla "samych siebie". Pozornie nie
chodzą na żadna spotkania, nie żyją w ashramach czy komunach. Pozornie, bo te
wyznaczniki sekty były dobre w świecie industrialnym XX w. W świecie
postindustrialnym, w świecie nowych technologii XXI w. znaczenie siedziby sekty
czy rejestracji jej działalności przestało mieć jakikolwiek sens. Teraz
wystarczy wejść do Internetu aby od swojego "mistrza duchowego" otrzymać
codzienne instrukcje jak żyć, co robić w pracy, czego nauczać dzieci, gdy ktoś
jest nauczycielem, jak indoktrynować swoją żonę czy męża i swoje własne dzieci,
aby otworzyć ich wszystkich na "nowe, świetlane, kryształowe nauki", które
zmienią ich życie w pasmo samozadowolenia i orgazmów z małym jednakże
zastrzeżeniem, że każdą co najmniej połowę orgazmu poświęcą guru tego
cyrku
Istnieje w sieci całe mnóstwo różnych serwisów skupiających ludzi wokół jakiejś mutacji idei "rozwoju duchowego" na podobieństwo różnych linii lamaizmu tybetańskiego. Każdą z nich kieruje, znowu podobnie jak w buddyzmie, osobny guru wspierany przez kilku pomocników. Do tych enklaw epatujących miłością bezwarunkową i oferujących pełne zrozumienie i akceptację trafiają ludzie, którzy z różnych powodów zgubili sens życia, ludzie przestraszeni wizją końca. Właśnie dlatego, we wszystkich tych ruchach występuje element katastroficzny, spisek możnych tego świata i złych bogów i element największej tajemnicy wykraczającej poza ów koniec życia a zwiastującej jego przedłużenie.
Ci zagubieni ludzie, szukający bezwarunkowej akceptacji swojej osobowości, dla jej uzyskania mają zrobić tylko jedną niewinną rzecz; mają się otworzyć na nauki grupy i przyjąć je za własne. Wydaje się to łatwe, bo czy może być coś złego w zatopieniu się w totalnej dobroci? Nie trzeba wspinać się po schodach trudności. Wystarczy wyłączyć swoje wewnętrzne hamulce i spłynąć po równi w dół do iluzorycznego świata bez wyzwań. Nawet nie dostrzegają, jak zagłębiając się w kolejne inicjacje i magiczny świat wyczarowywany przez grupę, gubią gdzieś po drodze samych siebie. Na końcu tego procesu zyskują akceptację, której szukali, tylko że nie jest to wcale akceptacja ich osobowości, ale akceptacja tego, czym właśnie się stali - pozbawionymi ochronnej tarczy instynktu samozachowawczego dziećmi w nieistniejącej krainie fantazji. I tak jak dzieci deponują rozpoznawanie zagrożeń w rodzicach, co wiąże się z bezgraniczną ufnością wobec tych rodziców, tak oni deponują swoje prerogatywy samodzielnej oceny w ręce guru. Miłość (a raczej oddanie) do guru przychodzi sama. Nie jest ona, jak w "normalnym" świecie, prostą konsekwencją napotkania ideału; nie spada jakby z zewnątrz, niezapraszana. Tutaj jest inaczej. Tutaj adept mitycznego "rozwoju duchowego" chce wierzyć, że ten, w którego ręce powierzył swój los, sam kocha i sam na to bezgraniczne oddanie ze strony adepta zasługuje. Wszak upadek tej wiary skutkowałby upadkiem całego nowego wyznawanego systemu wartości, rozpadem świata na kawałki. Miłość adepta do guru nie jest dorosłą miłością partnerską. Przypomina raczej miłość dziecka opartą na przekonaniu o całkowitym uzależnieniu, uzależnieniu bytu w sensie dosłownym. Dlatego właśnie postulat "stań się dzieckiem" jest tak chętnie w "rozwoju duchowym" używany.
Adept czuje przymus, aby tą miłość do guru stale przed sobą samym manifestować, co daje mu poczucie jej trwania a dalej poczucie trwania i prawdziwości nowego świata wartości. Najmniejsza wzmianka o możliwości porzucenia ideologii wywołuje paniczny strach przed rozpadem świata i wyparcie tej myśli. Dla adepta wiara w guru będąca oddaniem i miłością, jest gwarancją stabilności świata wartości, dlatego to właśnie ona będzie tym elementem, który będzie w sobie na ogół nieświadomie wzmacniał. Poza świadomością będzie zachodził samoczynny proces stałej idealizacji guru i zagęszczania niesymetrycznej więzi.
Im bardziej będzie kochał guru, tym bezpieczniej będzie się czuł mając poczucie stabilności przyjętej drabiny wartości - stabilności swojego nowego Ego. Strach przed rozpadem Ego jest równoważny ze strachem przed śmiercią. Odwrotnie, każda próba rozerwania więzi z guru, każda próba odstępstwa od nakazów, każda próba zobaczenia w guru skazy, będzie skutkowała strachem przed rozpadem drabiny wartości; przed rozpadem Ego. Tak więc wyznawca kocha guru niejako ze strachu o samego siebie. Bez tej miłość musi runąć cała jego konstrukcja psychiczna i cały świat. Będzie więc chronił tą miłość i umacniał ze wszystkich sił, zaprzeczając i wypierając wszelkie oznaki skaz guru.
To naprawdę silny związek. Powyższe relacje,
aczkolwiek inaczej nazywane, można znaleźć w rozmaitych tantrach i zostały one
zebrane w buddyjskim dziele "50 strof oddania dla guru", stanowiąc swoisty
podręcznik budowania więzi guru-uczeń. Przywódcy sekt mają chociażby intuicyjną
wiedzę o tym, że to swoista miłość uczniów a nie sama ideologia czyni sektę i
ich pozycję silną, chociaż to ideologia a w zasadzie epatowanie miłością i
dobrocią bez względu na to, jaka ideologia za nimi się kryje, są tym, co
początkowo niewinnie przyciąga
Wyznawanie owej miłości do guru ma polegać na stosowaniu zasad guru w codziennym życiu, w szczególności co do moralności, nakazanej irracjonalnej diety, treningu wrażliwości i współodczuwania.
Dotychczasowe otoczenie adepta (rodzina, przyjaciele), którzy pozostali przy dotychczasowym systemie wartości, do niedawna wspólnym z systemem wartości adepta, postrzegają nowe Ego adepta jako całkowicie obce i niezrozumiałe. Powoduje to załamanie dotychczasowych więzi, co tylko umacnia u adepta przekonanie, iż wyłącznie w guru może znaleźć akceptację i potwierdzenie prawdziwości nowego świata wartości, któremu dotychczasowi bliscy zaprzeczają. Tylko guru jest już teraz adeptowi "bliski duchowo". Przepowiednia guru, która na początku drogi wydawała się nieprawdopodobna, że "rodzina i przyjaciele są wrogami", właśnie spełnia się, co jest dla adepta jedynie kolejnym dowodem nieomylności guru i umocnienia ich związku. "On widział już wcześniej to, co do mnie dociera teraz tak wyraźnie".
Tą spiralę zapadania się w uzależnienie od
guru może przerwać tylko traumatyczne przeżycie tak silne, że jego ból zagłuszy
ból rozpadania się nowego, zaszczepionego przez guru Ego. Zachowania byłych
Betanek z Kazimierza, które stworzyły sektę na łonie Kościoła Katolickiego
potwierdza boleśnie tą prawdę. Wyrwały się z niej tylko te, które nie zbudowały
wystarczająco silnej relacji z guru i dodatkowo przeżyły traumę
molestowania
Wracając do wątku konfliktu ze światem; są
tylko dwa wyjścia z tej sytuacji w nadziei zaznania dobrostanu harmonii.
Pierwszym jest akceptacja natury świata wraz ze śmiercią jako jej naturalnym
elementem i poszukiwanie rozwoju duchowego w zgłębianiu tej natury. Drugą jest
całkowite odrzucenie prawdy o świecie pomimo oczywistości jej istnienia. Tu z
oślepiającą pomocą śpieszy buddyzm i ezoteryka dostarczając narzędzi i wsparcia
w postaci autorytetów do budowy iluzji, której rozwijanie i pogłębianie
nazwywane jest "rozwojem duchowym".
Ideologia "rozwoju" duchowego to pomieszanie
magii i pojęć naukowych jakby żywcem przeniesione z baśni "Gwiezdne Wojny"
Lucasa, choć u Lucasa wszystko jest przynajmniej zrozumiałe. Dla przykładu, na
forum internetowym, jedna z "oświeconych" - Doreen, cytując mądrą księgę, pisze
tak: "O przemianach, które następują w ludzkim DNA (aktywizowanie 12 nitek DNA).
BóL I ZMIANY DNA: Nasza świadomość jest sumą naszych wszystkich wierzeń. Brak
balansu w naszych wierzeniach jest najniższym poziomem świadomości. W naszym DNA
ten poziom świadomości jest utworzony z najniższego składnika - węgla w świecie
fizycznym aż do przekształcenia go w kryształową formę. Aby wyeliminować z ciała
najniższą substancję musi dokonać się w ciele ludzkim dużo zmian. Musi zmienić
się nasz system nerwowy i system krwionośny i nasza krew z najniższego poziomu
do najwyższego PH, tz kryształowy. Możemy pomoc temu procesowi przez
przekręcenie dotychczasowych wierzeń, zmiany naszego współczucia. Złość, wstyd,
obwinianie siebie, wszystkie formy bólu emocjonalnego wystepują zawsze wówczas
kiedy transmutuje się czakra serca."
Na prawdziwość tych rewelacji o "przekręcaniu
wierzeń", "zmianie PH krwi" i "zmienianiu DNA" Doreen przywołuje autorytet
kogoś, kogo nazywa naukowcem a kto napisał książkę o wszystko mówiącym tytule
"Awakening to Zero Point" czyli wskazującym buddyjski charakter tego
"dzieła".
Zapewne oświecona Doreen jak też obdarzeni
przez nią wiarą "naukowcy" nie zapoznali się z podstawowymi wynikami analiz z
dziedziny biochemii, z których wynika, że trwała zmiana w DNA zachodzi raz na
około 1 milion lat. Zapewne "oświeceni" nie wiedzą też, że niemal połowa
materiału każdej ludzkiej komórki służy wyłącznie naprawianiu struktur DNA celem
likwidacji mutacji. DNA jest naprawdę dobrze zabezpieczone. Nie wiedzą, że w
komórce rozpoznanych jest 9 systemów obronnych i 15 mechanizmów naprawy DNA. To
dlatego po 5 milionach lat osobnego rozwoju, DNA człowieka różni się od DNA
Szympansa zaledwie w 3 procentach. W konsekwencji "oświeceni" nie domyślają się
nawet, że ich wysiłki, aby trwale zmienić DNA człowieka poprzez specyficzną
dietę zmierzającą do zakłócenia kwasowości organizmu, nie mają żadnych szans
powodzenia. Mają natomiast spore szanse na wywołanie u siebie raka. Jak dowodzą
najnowsze badania, 80 procent przypadków raka powstaje w komórkach nabłonka a
więc tych, które mają najczęstszą styczność z substancjami kancerogennymi.
Niektóre z nich noszą cechy komórek macierzystych. Mogą one przemieszczać się w
organizmie i tworzyć nowe ogniska guzów. Dowiedziono, że rak nie musi powstać
tam, gdzie się objawi. To jest jedyny znany medycynie efekt przekształceń
ludzkiego DNA i tylko taki, w postaci miejscowych guzów, mogą osiągnąć
rozwojowcy zmieniając swoją dietą kwasowość krwi. Tu zresztą również wyłania się
niekompetencja i infantylność owego "naukowego" poglądu, bo poprzez zmianę
diety, zmienia się nie tylko PH krwi, ale całego organizmu, co poza zakłóceniem
homeostazy organizmu i zakłóceniem równowagi hormonalnej, wystawia na test
wytrzymałość błon śluzowych na nowe, obce im warunki w obecności tych samych i
nowych substancji kancerogennych (np. bakterii).
Analizując już ten bardzo krótki fragment
książki przytoczony przez oświeconą Doreen a która pobudziła oświeconego Evila
do zwierzenia, że taki rozwój duchowy z jedzeniem kurczaków, to "on
pier…" można zauważyć, że operuje ona specyficznym językiem, słowami
takimi jak czakra, kryształy, poziomy świadomości. Jest to język typowy dla
ezoteryki opartej na wierzeniach buddyjskich. Co prawda rozwojowcy chlubią się
tym, że stosują synkretyzm religijny, czyli w domyśle, czerpią z każdej religii
wszystko co najlepsze, ale analiza ideologii "rozwoju" duchowego pokazuje, ze ów
synkretyzm sprowadza się do stwierdzenia, że Chrystus też był buddystą tylko
ukrytym a całą swoją wiedzę uzyskach podczas tajemnej podróży do Indii,
natomiast żydowski Jahwe jest zwyczajnie złym bogiem. O szatańskim Allachu w
ogóle zaś nie ma co wspominać. Tak więc synkretyzm rozwojowców sprowadza się w
istocie do wykreowania nowej linii lamaicznej i niczego poza tym, co analizowany
tekst potwierdza.
Innym charakterystycznym rytem języka rozwojowców jest wplatanie w wierzenia pojęć z języka nauki. Jest więc i PH i DNA (które ma 12 tajemnych nitek) i pierwiastek chemiczny węgiel, który zmienia swoją strukturę fizyczną. Ten zabieg ma urzec czytającego naukowością wykładu. Ponieważ cały tekst, nawet tak krótki, jest raczej niezrozumiałym schizofrenicznym bełkotem (w niecytowanych dalszych fragmentach dochodzą przekazy astralne z innych galaktyk), użycie pojęć z języka nauki, ma sprawić wrażenie, że tekst jest niezrozumiały, bo jest wybitnie naukowy.
Ktoś otwarty na owe idee "rozwoju" duchowego prześliźnie się po nim zostawiając w swojej świadomości jedynie nakładające się na siebie sygnały o węglu przekształcanym w diamenty, o ulepszonym DNA, o potrzebie współczucia i o tym, że wszystkie te "upgrady" zapewnia "rozwój duchowy".
Jednak, gdyby chcieć czytać tekst ze zrozumieniem, można by zapytać, co w ogóle i czy cokolwiek znaczy ten fragment: "Brak balansu w naszych wierzeniach jest najniższym poziomem świadomości"? Trzeba chwilę pomyśleć, zastanowić się, co to w ogóle jest "balans wierzeń" i czym jest "poziom świadomości", żeby zrozumieć, że to nic nie znaczy.
Albo ten: "W naszym DNA ten poziom świadomości
jest utworzony z najniższego składnika - węgla". ???
Oświeceni mają na takie pytania zawsze jedną
odpowiedź: "Jeżeli pytasz, to znaczy że nie rozumiesz a jeżeli nie rozumiesz, to
oznacza, że jesteś zbyt głupi. Musisz starać się zmusić siebie aby zrozumieć".
Jest to proste rozwinięcie starej buddyjskiej formuły objawionej w "50 strofach
oddania dla Guru" :"Uczeń ma widzieć w guru nadistotę a jeżeli tak nie jest, ma
zmusić swój umysł aby tak było".
Rodzi się pytanie, jaki cel przyświeca ludziom propagującym "rozwój duchowy", tym guru budowy raju na Ziemi, Nowej Ery, którą ma zwiastować zaprzestanie wojen, które jakoś nie chce nadejść?
Odpowiedź nie jest jednolita. Ci, którzy wydają książki, zyskują niewątpliwie niemałe pieniądze i wątpliwą sławę. Tym, którzy czerpiąc z wielkości wydawców zakładają własne kółka wzajemnej adoracji i szczęśliwości ze szczególną rola guru, wystarcza poczucie władzy i mocy zaspakajające ich popęd owładnięcia. I jedni i drudzy zaspakajają swoją manię wielkości. Nie ma dla nich znaczenia, że uwiedzeni przez nich w trudnych momentach swojego życia ludzie, zmarnują jakąś część tego życia, oglądając świat w krzywym zwierciadle absurdalnej ideologii, czyniąc wyrzeczenia, które niczemu nie służą, niszcząc swoje relacje z rzeczywistością. W końcu są to ofiary z ludzi, które oświeceni i wybitnie rozwinięci duchowo guru są w stanie ponieść.
> Na wstępie warto zauważyć, że istota owych ruchów sprowadza się do budowy społeczności nadludzi, elity, górującej nad pozostałą częścią społeczeństwa co najmniej moralnością i nadludzkim oglądem świata. Z tych cech elity ma wynikać jej wyższość nad "ślepymi" i predyspozycje do przejęcia władzy nad światem. To oni mają stanowić elitę nowej Ziemi odrodzonej wokół szerzonej przez ich misjonarzy ideologii
Czy wiekszosc ideologi w tym np.katolicyzm czy judaizm nie jest przeswiadczony o swej szczegolnej misyjnosci? Czy np papiez nie jest w katoliczymie uznawany za nieomylnego?...
---
Świętowit Widzi Więcej Bo Ma Cztery Twarze
Tak, to prawda, jest u nas na Zachodzie (hahaha! „Zachodzie”! Piszę z bardzo dalekiego wschodu, ale kulturowo, cywilizacyjnie i w większości także rasowo należącego do Zachodu...) wiele terapii, „terapii”, specjalistów i pospolitych szarlatanów. Misz-masz rasowy, kulturowy, religijny, narodowy, oblany dodatkowo istną Niagarą bezsensownych informacji z manipulowanych przez wielki kapitał mass-mediów najpierw fascynuje, a potem coraz bardziej... nudzi i powoduje albo zobojętnienie albo sprzeciw. Człowiek stopniowo obojętnieje, zwłaszcza że standardy życiowe są na ogół takie (w porównaniu do większości innych krajów), że społeczeństwa są atomizowane. Ludzie jakby mniej siebie wzajemnie potrzebują Rozwody i separacje niszczą coś z 50 procent małżeństw. Dzietność jest niewielka. Wielość religii jest taka, że coraz bardziej ludzion „zwisają”. Możnaby jeszcze dalej ciągnąć te przykłady, ale chyba narazie wystarczy.
Te społeczności celowo osłabiane niemal we wszystkich elementach, które je dotąd integrowały (jak właśnie naród, rasa, religia, kultura, historia – tak, historia też, bo wielomilionowe masy imigrantów, zarówno tych legalnych jak i nielegalnych na tym Zachodzie, nie mają przecież wspólnej z gospodarzami historii...), nie są jednak całkowicie pozbawione ani duchowości, ani potrzeb duchowych. Wszyscy ludzie w końcu rodzą się ze zdolnością do przeżywania, do myślenia, filozofowania itd. Mając na codzień głowy zaświniane papką o tym, że ta różnorodność je „ubogaca” oraz „wzmacnia” – i aprobując tę papkę bez zastanowienia – no bo przecież cała telewizja o tym trąbi od wczesnego rana aż po późną noc, radio ryczy o tym wszędzie (nawet w osobistych autach...), wszystkie gazeciska marnują na to całe tony papieru, z ambon głosi się tę zarazę niczym nowe, absolutnie nienaruszalne dogmaty (na dogmaty religijne można się krzywić, ale na te „wielokulturowe” absolutnie nie...), autorytety moralne w czynie społecznym i za pieniądze z namaszczeniem głoszą tę swoistą herezję, a politycy prześcigają się w w czołobitności przed tą rozbijacką i zdradziecką subwersją własnych społeczeństw – takie społeczeństwa nie mają już żadnego mocnego „punktu zaczepienia”, na którym możnaby się oprzeć. Pozostaje bowiem jedynie pusta gadanina o tym, że wszyscy jesteśmy ludźmi (tak, pusta gadanina, bo o tym akurat, że jesteśmy ludźmi, nie trzeba nas chyba specjalnie informować...) oraz – a jakżeby inaczej – RYNEK! „Gospodarka rynkowa” (a jaka jeszcze inna może być? Czy słyszał kto kiedy o gospodarce bez rynku?), „partia prorynkowa” (to o partii politycznej, która opowiada się za szczególnie umiłowanym przez banki światowe rodzajem warunku egzystencji rynku), „mechanizmy rynkowe”, „prawa rynku” itd, zawsze z tym czarodziejskim słowem „rynek” lub „rynkowy” (tak jak za komuny rzężono znowuż o „socjalistycznym” – „partia socjalistyczna”, „sprawiedliwość socjalistyczna”, „społeczeństwo socjalistyczne”, „porządek socjalistyczny”, „socjalistyczna ekonomia polityczna”, „gospodarka socjalistyczna” itd.). Ludzie sprowadzani są coraz bardziej do poziomu skundlonej bandy konsumentów, a banki, które w coraz większym stopniu rządzą rządami, parlamentami i całymi krajami, zazdrośnie pilnują, aby nic innego poza „rynkiem” (no i oczywiście poza tą „religią” różnorodności, kulturowego i etnicznego misz-maszu i gnojenia wszystkich itniejących jeszcze podstaw integracji społecznej) nie zajęło zbyt mocno uwagi konsumenckiego bydła...
(Małe wyjaśnienie: oczywiście mam tu na myśli nie samą obecność rozmaitych kultur czy ras na jednym terytorium, bo to samo w sobie nie stanowi niczego złego. Chodzi o tempo szaleństwa polityki imigracyjnej i „wielokulturowej”, która, w razie jej kontynuowania, zamieni istniejące w poszczególnych krajach większości w mniejszości i to zaledwie w następnych kilkadziesięciu latach. Sama rozmaitość kultur czy religii mi nie przeszkadza. Sam jestem w pewnym sensie synkretyczny w poglądach).
Czy można się dziwić zatem, że w takich warunkach ludzie uciekają w rozmaite terapie, „counsellingi” i inne formy, za pomocą których pragną się jednak duchowo rozwijać? Niektórzy ludzie rzucają się w wir takiego rozwoju, tak, jak zrozpaczeni muzułmanie na Bliskim Wschodzie rzucają się znowuż – z ładunkami wybuchowymi – do zamachów bombowych... Jedno i drugie jest pożałowania godne i wręcz nienormalne, ale jedno i drugie ma swoje bardzo realne korzenie i powody.
Dlaczego tak dużo o tym piszę – i to w środku australijskiej nocy? Bo z reguły ubolewamy jedynie nad jakąś cząstką rzeczywistości, piszemy o pustce duchowej Zachodu, ale rzadko widzimy, że wszystkie te rzeczy wspomniane powyżej (i zapewne cała masa innych) są ze sobą powiązane tą jedną cuchnącą pajęczyną wynarodowienia, zdekulturowienia (pod płaszczykiem „ubogacania różnorodnością”) ciągnącą do jednego wspólnego rynsztoka, w którym w zasadzie nic nie ma już sensu: tradycja nie ma sensu (bo przecież jest wiele różnych tradycji na świecie, wobec tego trzymanie się jednej to rodzaj „szowinizmu”), patriotyzm nie ma sensu (pamiętacie jeszcze ten debilny artykuł prof Żuradzkiego „Patriotyzm jest jak rasizm”?), nacjonalizm nie ma sensu (bo rzekomo nic poza szowinizmem nie stanowi jego treści), świadomość rasowa to wręcz grzech (bo składa się rzekomo tylko z nienawiści i chorobliwej żądzy mordu), religia nie ma sensu (bo to tylko rodzaj inkwizycji przebranej w słodki język duchowy- i tu „słodka” niespodzianka: sąsiedni Serwis ekumeniczny zaprasza na swych łamach na jakąś szemraną debatę o tym, cytuję: „Czy katolicyzm szkodzi nowoczesnej polskości?”), elity nie mają sensu (a kto, do cholery, słyszał kiedy o społeczeństwach bez elit? Nawet w więzieniach tworzą się elity i to samoczynnie...), spoistość narodowa nie ma sensu (bo winniśmy być „otwarci”, a nie „zaściankowi”). W tym bagnie mamy być tylko ludzkością. I chyba już niczym więcej. Ludzkością o orientacji „rynkowej” oczywiście. „Ludem” o określonych potrzebach konsumpcyjnych i stadem robotów do głosowania na figurantów uprzednio wyselekcjonowanych przez kapitał...
I tu dopiero dochodzimy do sedna problemu. Wyzwoleni z jednej strony ze sztywnych nieco okowów dotychczasowych systemów, a z drugiej nie mając niczego trwałego w zamian, ludzie będą poszukiwali rozmaitych dróg. Jedni w nowych religiach (jak scjentologia), inni w reformowanych wersjach dotychczasowych religii (lub w ich zdegenerowanych formach, uchodzących za „reformowane” i „unowocześnione”), jeszcze inni poza wszelkimi religiami (bo doszli już do wniosku, że wszelka religia jest zła i podła niczym komunizm czy „rasizm”). Będą zatem korzystać z rozmaitych form rozwoju (lub pseudorozwoju) duchowego oferowanych na.... właśnie: na RYNKU.
I tak jak są już wystarczająco zatomizowani jako społeczeństwo, tak też w takiej właśnie zatomizowanej, zindywidualizowanej formie "rozwoju" będą poszukiwali odpowiedzi niemal na wszystkie kwestie: od stworzenia świata aż po codzienną dietę.
Nie chcę zajmować się całym tekstem p. Marka Stefaniaka (nazwisko to czy pseudonim? Pytam, bo od „Gallów Anonimów” się tu roi, w przeciwieństwie do ludzi podających swoje pełne nazwiska). Nie będę próbował ustosunkowywać się do każdego stwierdzenia. Nie twierdzę też, że nie ma on sporo racji, bo w jego tekście jest sporo prawdy. Zasygnalizujmy jednak parę kwestii zawartych choćby w jednym tylko fragmencie:
„Praktyki te są żywcem czerpane z religii wschodu, przy czym w sferze magicznej czerpią przede wszystkim z krwawych wierzeń religii hinduistycznej a w sferze praktyk oświeceniowych z tradycji buddyzmu tybetańskiego. Granice są tu zresztą płynne, bowiem jak wiadomo, buddyzm tybetański sam jest tylko schizoidalnym wypaczeniem religii hinduistycznej. Wartością, której dostarcza buddyzm, a której sam hinduizm nie daje, jest wiara w samo "oświecenie" i wiara w nadludzkość każdego oświeconego - każdego Buddy, który sam jest człowiekiem bogiem - istotą ponad światem i ponad prawem. "Duchowi rozwojowcy" wierzą a przynajmniej starają się sobie wmówić, że każdy z nich może takim bogiem - człowiekiem zostać”.
Powiedziawszy parę linijek wyżej coś o chęci wywyższania się (i przywoławszy przykład komunistów i SS-Mannów – ciekawe, czemu nie naszych niegdysiejszych biskupów, bardziej chyba pasowaliby tu w odniesieniu do duchowości i religii...), autor sam okazuje pogardę innym religiom (ja jako rasista mam lepsze zdanie o wszystkich innych rasach niż on ma o innych religiach...). Najpierw pisze o „krwawych wierzeniach religii hinduistycznej” (hola, hola, a Stary Testament to co? Nie leje się tam krew niczym w szlachthauzie? I to wszystko „ubogacone” jeszcze pisaniną jak najbardziej wywyższającą „naród wybrany”, który jest „błogosławioną rasą”), potem dodaje, że „wiadomo” (komu wiadomo, Panie Marku?) że buddyzm tybetański jest jedynie tegoż krwawego hinduizmu „schizoidalnym wypaczeniem” (zaiste, marksistowska frazeologia o „opium ludu i opium dla ludu” wydaje się być w miarę umiarkowanym określeniem). Potem dodaje, że każdy poszukujący oświecenia stawia siebie ponad światem i ponad prawem. Najprościej byłoby zapewne odpowiedzieć, że ni ma takiej idei, takiego poglądu, takiej opinii czy takiego wierzenia, które nie potrafiłoby zwieść na manowce. Tak jak nie ma takiego przedmiotu, który nie mógłby stać się narzędziem przestępstwa i tak jak nie ma takiego ludzkiego temperamentu, który w określonych okolicznościach nie mógłby okazać się raz to pozytywny, to znów negatywny... W końcu czy Biblia (głównie w swej starotestamentowej części) nie stała się glejtem dla barbarzyńskiego zwyrodnienia w metodach walki z „herezją”? Również uwagi o o oddaniu się nakazom „guru” mają swoje zastosowanie do pomieszczonych w Nowym Testamencie uwagach o Pomazańcu („Christosie”), uwagach tak licznych, że aż nie chce się tu ich wyliczać i cytować. One też dały asumpt do niejednego prześladowania.
I tu dochodzimy do drugiego sedna: w świecie coraz większego bałaganu ideowego, mieszania niczym „grochu z kapustą” wszystkiego, co tylko da się mieszać – od ras aż po idee, frustracje następują tak po stronie tych, co od tradycji odeszli, jak i po stronie tych, co przy niej pozostali. Sądzę, że również sam artykuł Pana Marka jest tego ilustracją. W jakimś sensie i mój do niego dodatek też dałoby się podobnie odczytać.
W tym miejscu przerywam. Rozpisałem się i tak i nie mam czasu, by napisać krócej. Jeśli będzie dyskusja, to wtedy dokończę.
Cheers!!!
---
Uwolnić Rudolfa, Zűndela, Tőbena, Frőlicha i Stolz!