Utracona cześć Kaji Godek. Samonienawiść red. Tomasza Terlikowskiego
W pejzaż neoliberalny jest wmalowane samooszukiwanie się. Syndrom zniekształcenia poznawczego dopadł występującego w mediach, w roli katolickiego celebryty, Tomasza Terlikowskiego. Dziennikarz zaprezentował swoje nowe podejście do demokracji socjolożce z "Kultury Liberalnej", Karolinie Wigurze.
Sąd, który wydaje T. Terlikowski, jest niechrześcijański o tyle, o ile liberalizm i towarzyszący mu współcześnie neomarksizm wchodzą w konflikt z realistyczną (bazującą na kompletnych, niewybrakowanych i niesprzecznych definicjach, min. prawnych i politykach społecznych kierowanych na dobro osoby i rodziny) etyką społeczną. Dziennikarz zaskakuje predylekcją do wykluczania.
Wywiad z Tomaszem Terlikowskim nosi tytuł "Bez wiary w zmartwychwstanie chrześcijaństwo jest tylko jednym z wielu światopoglądów" i został zamieszczony na stronach "Kultury liberalnej". Jest koronnym dowodem na to, że ideologie wpływają coraz śmielej i natarczywiej na przeświadczenia katolickie.
O ile zapatrywanie publicysty sięgające do Edmunda Husserla, że "Europa straciła swój racjonalny wymiar. Zanikł element tradycji filozoficznej, który niezależnie od zmian i wypaczeń europejskiej myśli był jej wspólnym i najsilniejszym nurtem i przyszedł kryzys zaufania do rozumu, filozofii i do krytycznego myślenia" jest słuszne to wnioski pacyfistyczne i pesymistyczne z niego płynące są kasandryczne i niszczą chrześcijańską tkankę nadziei poddając ją patologizacjom ideologicznym pochodzącym z negacji Zbawienia i Chrystologii.
Nie będę szerzej udowadniał, dlaczego łatwiej jest podążać stadnie i czerpać z takiego przystosowania korzyść świętego spokoju. Nie jest to zadanie ambitne intelektualnie. Pozwolę sobie natomiast na wyjaśnienie, co dla demokracji liberalnej wydaje się nieprzekraczalną barierą w stanowieniu pokojowego współistnienia, które jest koronnym argumentem za jej utrzymaniem, ślepą jej obroną i bezrozumną wiarą w ustrój polityczny, który zdemontował chrześcijaństwo z jego wymiarami prawdy, dobra wspólnego i osoby we wspólnocie.
Kościół i jego nadzieja a liberalizm
Wskutek nie napotykającego żadnego oporu pochodu emancypacyjnego (tak w sensie liberalnym jak kolektywnym) - w którym ten sam wyzwoleńczy transparent wznoszą liberalni indywidualiści u boku poddanych subtelnej obróbce kolektywnych pomarksistów - ludzkość, wydawałoby się bezpowrotnie, zatraciła kompetencje relacyjne. Koncentracja na jednostkowej autonomii usunęła brutalnie więzi społeczne, bliskie, rodzinne i szersze, etniczne i narodowe.
Spór o to czy ideologia wolnościowa jest zgodna z nauczaniem Kościoła rozstrzygnął Jan Paweł II. Jeżeli jakaś odmiana liberalizmu stawia zysk ponad człowieka a jednostkę ponad wspólnotę i dobro wspólne (rodzinę), czyli zysk i interes jednostki są najwyższą wartością, to takiej teorii społecznej nie można uznać za współbrzmiącej z katolicyzmem.
Krytyka marksizmu z pozycji chrześcijańskich była bardziej jednoznaczna. Dość powiedzieć, że osoba jest w magisterium katolickim zasadniczo odróżnialna od jednostki i kolektywu, własność klasy średniej jest w nim wartością osłanianą przed zakusami korporacji i państwa a praca niezmiennie ma profil osobowy. W marksizmie i liberalizmie praca oraz stosunek do etyki własności - częstotliwości nakładające się na odpowiedzialność społeczną - rozmijają się z definicją (wizją) osoby.
Czy istnieje trzecia droga społeczna - alternatywa dla przeciwosobowej rzeczywistości Marksa i Isaiaha Berlina?
Królestwo Boże – uczy Sobór Watykański II – będąc sprawą ludzkich serc wkracza w środowisko ziemskie i przemienia je za sprawą bohaterów, z których każdy działa według własnego powołania. Świeccy stają się politykami, by swoją przestrzeń regulować kryteriami sprawiedliwości społecznej na podobieństwo tego Królestwa.
Sobór nie kładzie na szali jakiejś wybitnej skuteczności, ale – jak mawiała Matka Teresa, gdy podważany był jej dorobek dedykowany ubogim – kropla potrafi wzruszyć chemię całego otoczenia, do którego wpłynęła. Nadzieja zmienia świat, dlatego kontr(alter)liberalne wysiłki Orbana czy Jarosława Kaczyńskiego, chrześcijańskiej demokracji na Łotwie i Litwie, Donalda Trumpa w obronie życia – możliwe, że nieporadne i niepełne – obracają schematy deterministyczne w absurd i odstając od mainstreamu prowokacyjnie kontrapunktują symfoniczne tworzywo mediów: powtarzane w kółko przekonanie, że progresja ma tylko jeden kierunek i jest nieodwracalna. Miażdżąco to przekonanie rozbraja męczeństwo takich postaci jak János Esterházy: "arystokraty, patrioty, polityka i ucznia Chrystusa" lub biskupów chińskich z Kościoła podziemnego lub chrześcijan z czasów mrocznego komunizmu sowieckiego.
Pluralizm w dyskursie habermasowskim
Rozkruszanie resztek zastanych tożsamości jest też następstwem społecznego napięcia i zmęczenia wojną kulturową, przegrywaną przez konserwatystów zakotwiczonych na przekór racjom zdrowej strategii w permanentnej mentalnej defensywie. Nierzadko opuszczonych przez Kościół, w miejsce którego - jako autorytet i gwarant stabilizacji - weszli gwałtownie i zaskakująco wolnościowi neomarksiści. Teoria komunikacyjna - 90-letniego dziś - Jürgena Habermasa, prominentnego koryfeusza szkoły frankfurckiej, nabrała powabu Ewangelii Concordii.
Celem dyskursu habermasowskiego na wyższym poziomie organizacji społecznej - do którego nawiązuje półświadomie, wierzący jeszcze w Boga dziennikarz - jest wskazanie państwa integralnego, które swoją władzę opiera nie tylko na przymusie. Także na konsensusie wypracowanym dzięki kulturowej hegemonii.
Marksistowska koncepcja "prawdy uzgodnionej" plastycznie zawładnęła wyobraźnią pokolenia 1968 roku a w aktualnej refleksji T. Terlikowskiego należy do pluralistycznego jądra: koegzystencji świadomych siebie, budzonych na poziomie instynktów mniejszości i sytuowanych duchowo (dla których odniesieniem jest na przykład religia albo patriotyzm, lub lojalność wobec przeszłości czy zobowiązanie względem afiliacji rodzinnych) większości społecznych. Habermas łaskawie dopuścił do niej ostatnio chrześcijaństwo – po długiej i uciążliwej polemice z Josephem Ratzingerem.
Szkopuł w tym, że dyskurs torujący drogę konkretnym rozwiązaniom politycznym ma warunek wstępny: "roszczenie ważności". W wymianie poglądów rzutujących na konsensus biorą udział zaledwie ci, co wycofują się ze swoich przekonań a jest to rezygnacja z argumentów pełnokrwistych, racjonalnych i tożsamościowych. Nieelastyczne przekonania są scedowane obowiązkowo na intersubiektywność, tak jak płaszcz przekazany do szatni.
Kto ma wpływ na kształtowanie opinii publicznej (hegemonia kulturowa), ten też decyduje, które idee będą tolerowane w przestrzeni uzgodnień społecznych. To jest tzw. konstruowany pluralizm, habermasowski, o którym brutalna prawda materializuje się w przemocy kulturowej i medialnej oraz w koncentracji mediów. Debatę moderuje garstka ludzi, prywatnych właścicieli prasy i telewizji, gigantów technologicznych (bigtech) symulujących obiektywizm i bezstronność i to oni są szatniarzami odbierającymi wierzchnie odzienie.
Koncepcja hegemonii kulturowej jest znacznie starsza niż obecne dywagacje o politycznej poprawności czy anulowaniu kultury, o kulturze prohibicji czy o nowym autorytaryzmie. Została wypracowana przez włoskiego dziennikarza i teoretyka marksistowskiego Antonio Gramsciego - urodzonego 22 stycznia 1891 r. w małej wiosce w południowo-zachodniej Sardynii. Bez jego wytycznych można całkowicie błędnie zrozumieć wiele zjawisk społecznych naszych czasów.
- Przed udaną rewolucją ważne jest osiągnięcie kontroli nad narracją - wykładał Antonio Gramsci. Język jest tego szyfrem. Zadanie stworzenia "zbiorowego człowieka" za pomocą odpowiedniej polityki narracyjnej oraz osiągnięcie "jednego i tego samego klimatu kulturowego" powierzone zostało "intelektualistom", warstwie która najsprawniej mobilizuje gniew społeczny.
- Głównym środkiem egzekucji sprawowanej przez ekspertów władzy jest społeczeństwo obywatelskie (società civile), właśnie dlatego, że jest ono w dużej mierze zorganizowane prywatnie i nie opiera się na przemocy, ale na "konsensusie" i "zgodzie" - podkreśla wybitny niemiecki myśliciel Alexander Grau. Rządząca ideologia musi wyrosnąć z jego - społeczeństwa "otwartego" - instytucji.
- Kto posiadł komunikację, ma władzę nad kulturą, jest zatem suwerenem - można parafrazować Carla Schmitta. W końcu to, kto ma prawo interpretować rzeczywistość, w dużej mierze decyduje o tym, jak ludzie, zdarzenia, wypowiedzi i idee są oceniane i klasyfikowane przez społeczeństwo. Nie byłby to już zbiór abstrakcyjnych idei, ale żywa praktyka, w której z komunikacji społecznej ruguje się dystynkcje dyskryminujące i nieegalitarne, żeby decydować arbitralnie samemu co jest nierównością, wolnością, więzią między ludźmi i je szeregować. Ustanawiać nowe (swoje), "lepsze nierówności", więzi i ład.
Nieukończona wojna kultur
Jak troska o liberalny pluralizm obróciła się w wojnę kultur? Jeśli za świat bliższy doskonałości uznamy chowanie prawdy, żeby nastał konsensus reglamentujący pokój społeczny - a w ustach Terlikowskiego liberalne status quo identyczne, po zadanym klasycznej wspólnocie ludzkiej ciosie i zburzeniu starego porządku, z imperialnym "Pax finansjera" - to ześlizgnięcie się w okopy dogmatyczne i walenie na oślep w każdego, kto proponuje choćby i konsensualne odkrywanie prawdy - będącej potencjalnym zagrożeniem wypracowanego modelu współżycia - jest usprawiedliwione a nawet postrzegane jako bohaterskie i wyzwolicielskie.
Mówiąc wprost: Jeżeli "tym, co nas jeszcze podtrzymuje, jest prawo i tradycja demokracji liberalnej" to jakakolwiek alternatywa może być już jedynie zabójczą anarchią. Tomasz Terlikowski przeniósł to wynikanie na grunt teologii. - "Przyjęcie apofatyzmu jest jedynym sposobem, aby rzeczywiście móc współistnieć" – warunkuje dziennikarz i ucieka się do koronnego już - w hermeneutyce liberalnej - szantażu: "W przeciwnym razie jesteśmy skazani na ustawienie się niby zwarte armie przeciwko sobie. Te armie zakładają, że tylko one posiadają prawdę – katolicką, komunistyczną, liberalną."
Podpowiedziana przez red. Terlikowskiego teologiczna wersja redefiniowania społecznej frazeologii utwierdza w wywołanym przez nią chaosie, który żywi i mobilizuje nieukończoną wojnę kultur wychodząc od "sterylizowania" języka. Wymysły katolickiego publicysty nie są może od razu tak potworne, ale wystarczy że ckliwie zdobią bezwzględną etykę habermasowską. W subtelnym namyśle teologii apofatyzm (jeszcze jeden fideizm) - który przywołuje dziennikarz w konwersacji z socjolożką - znaczy złagodzenie i niedopowiedzenie albo niedorozumienie a mówiąc wprost stępienie definicji społecznych, jeśli teologię będziemy rozumieć politycznie. To jest znakomite pozadialogiczne i pozaprawdziwościowe uzupełnienie przewrotu kulturowego, który radykalnie zmienił treści terminologiczne.
Takie postawienie sprawy tłumaczy zaciekłość, złośliwość i nietolerancję kierowane pod adresem prawdziwościowych konserwatystów. Nie dość, że igrają z prawdą jak z beczką prochu, na której realnie zasiada jednak Terlikowski z Michalskim, to żywią się sentymentem tożsamościowym. Tożsamości "naturalne" i ich polityczne roszczenia – w odczuciu Michalskiego i jego niegdysiejszego, poniewieranego symbolu wstecznictwa i oponenta, Tomasza Terlikowskiego – rozsadzają zaś w miarę poprawny szyk społeczno-polityczny. – "Pytanie, jak długo demokracje liberalne wytrzymają napór nowych populizmów [Scruton mówił o nich godnościowo: wykluczone przez mainstream reprezentacje], rozsadzającą siłę mediów społecznościowych." – martwi się jeszcze ten ostatni.
Szkoła frankfurcka, której idee pulsują coraz szybciej i natrętnie - także w głowie dwojga interlokutorów z "Kultury liberalnej" - skonstruowała się na retoryce antywojennej i antyautorytarnej, ale sama wykreowała kolejne konflikty zamieniając - marksowskie - bazę i nadbudowę miejscami. Blitzkriegi starannie zaplanowane przez ideologów powaliły chrześcijańską kulturę i utorowały szlak do wyeliminowania klasy średniej, najbardziej przywiązanej do tradycji, więc nie możemy mówić o jakimkolwiek pokoju. Ta wojna wciąż trwa - nie z winy broniących się przed anihilowaniem konserwatystów. Dopóki istnieją, ich "mrzonki" będą budzić nadzieję i projekt antykulturowy nie powiedzie się. Muszą być unicestwieni. Do ich likwidacji chce przyłożyć się Terlikowski w imię źle pojętej zgody społecznej moderowanej w duchu pragmatycznego przymierza indywidualizmu z materializmem społecznym.
Czyż istnieje bardziej destrukcyjna hipokryzja niż utwardzanie anarchii pojęciowej i powoływanie się na pluralizm ponad kontynuowanymi (naturalnymi) tożsamościami grupowymi, które obwołuje się największymi wrogami ludzkości? Projekt totalitarny maskowany jest przyzywaniem pluralizmu, który funkcjonuje w nim na zasadzie pretekstu do wojny i listka figowego, niczym Światowe Rady Pokoju w ZSRR. Faktyczny układ sił w nowym społeczeństwie edytowany jest odgórnie przez awangardę rozpalającą nowe nierówności i nowe unifikacje, jako drastyczny środek relegacji różnych modalności ludzkich, z afektywnościami - konstruującymi więzi - matczyną, ojcowską, braterską, wszelkimi naturalnymi. Rację, więc, potwierdzaną doświadczeniem i rozumnością, mają konserwatyści: jedyny realny pokój jest fundowany na odpowiedzialności znającej po imieniu poszczególne tożsamości, które muszą się porozumieć jako prawdziwe etosy a nie ich fikcyjne delegacje.
Liberalizm i nowe nurty marksizmu ani nie cofają się z raz zajętego terytorium, ani - wchodząc w stan wiecznotrwałej czujności kontrrewolucyjnej - nie znają kompromisu. W innym wypadku musiałyby wypuścić zdobycz władania masową narracją i narzucania hipotetycznych reguł jej uczestnikom. Szeroko rozumiane apriori i narzędzia eksluzji tłamszą swobodę poszukiwania równowagi społecznej i niezależne, od narzucającego się głównego stylu, sposoby istnienia, zwłaszcza te odwołujące się do motywacji metafizycznej. Przez liberałów i marksistów postrzegane jako kontrrewolucja obiektywistyczna (por. losy Ayn Rand).
W praktyce wojna kultur najlepiej chroni liberalne status quo, dlatego jest kultywowana i wchodzi w częstotliwości metaedukacyjne. Liberalny marksizm, ten patchworkowy potworek, wychowuje pokolenia hunwejbinów - na złudzeniach pokojowego współistnienia - rekrutowanych z każdego zakamarka i przekroju społecznego. Religia jest jednym z nich.
Terlikowski narzeka na polaryzację światopoglądową podrzucając drew do ogniska społecznego. Chroniąc za wszelką cenę "stabilizujące" pomieszanie języków – bo tym jest apofatyzm jako suplement antykultury - źródło wszelkich konfliktów i nieporozumień, funduje się wszak złudzenie multikulturowego współżycia rozrywanego w działaniu przez kolejne "szariaty".
Przemoc postontologiczna - pogłębienie wojny kulturowej
Jeśli odrzeć wojnę kulturową z jej mistyfikacji, usprawiedliwianej koniecznością obrony czegoś "nadzwyczaj dobrego", to ukazuje się goła postontologia i jej przemoc. Celowość pluralizmu liberalnego w perspektywie postontologii redukuje się do schowania prawdy, by "na coś się umówić". To "coś" może być równie potworne jak pomysły Adolfa Hitlera, którego zabezpieczała umowa społeczna i prawo pozytywne. W ich, z kolei, horyzoncie każda próba obiektywizacji czegokolwiek przedstawiana będzie jako dyskryminowanie. Obrazowo - w perspektywie fałszywej koncepcji wolności postponującej wszelką naukę o bycie - redaktor Terlikowski deklaruje: nie chcę żyć w świecie urządzonym przez Kaję Godek.
Cóż powiedzieć? Kaja Godek nie ma innych ambicji poza respektem dla bytu dziecka z każdego etapu jego wzrastania. Terlikowski w epickim kontekście demokracji liberalnej kontrfaktycznie twierdzi, że to Godek wpisuje się w tendencję totalitarną działając dla dobra ontologii i praw dziecka. Lecz boleć może sama ontologia, w której Kaja Godek odnajduje przyczynę godnościową.
Czy ubrana w nobliwe szaty bliżej nieokreślonego humanizmu - wrogo ustosunkowana do metafizyki, pod pewnymi względami radykalizująca marksizm i indywidualizm (zmieszanie możliwe w dialektyce imperialistycznej) i bezwzględnie wynosząca jednostkę poza relację we wspólnocie - ideologia postontologiczna zdolna jest zastąpić metafizyczną inspirację chrześcijańską, zrealizować tęsknotę egzystencjalną i złagodzić niepokój u ludzi? Warto się nad tym zastanowić choćby w kontekście statusu ontycznego tych jednostek, o które liberalizm walczy, ale którym – za Johnem Stuartem Millem - nadaje godność wyłącznie w zakresie wysokiej świadomości. Podwójne standardy - partycypujące w dehumanizowaniu słabszych, którzy przeszkadzają silnym - są częścią ustroju budowanego na negacji obiektywności, który to ustrój Raymond Aaron zrewidował jako skłonny do totalitaryzmu, w trosce o harmonię przeciwdziałający ontologii.
Pułapka ontyczna, w której znalazł się Terlikowski, polega na tym, że nie da się być wiarygodnym dla obu stron, to znaczy twierdzić wiarygodnie, że istnieje prawda metafizyczna o dziecku, które chce redaktor bronić a jednocześnie brnąć w pluralistyczny kisiel, którego smak jest zmienny i pozaprawdziwościowy. Jak napomknąłem, ktoś już budował społeczeństwo poza prawdą i poza godnością słabszych jednostek.
Owoce samonienawidzenia się
Właśnie dlatego, że redaktor uważa za niemożliwe obranie orientacji obiektywnej, która siłą rzeczy uhierarchizuje roszczenia subiektywne i odda im sens, jego neoficka spowiedź przed Karoliną Wigurą jest wylewem pesymizmu i pogardy dla tych, którzy jakkolwiek kwestionują nową dogmatykę społeczno-polityczną. Przez - obrażanego epitetem "oszołoma" - Tomasza Terlikowskiego przebił się kompleks prowincjonalnego moralisty.
Niemiecki eseista i filozof, Alexander Grau, dostrzega coś przyjemnego w fenomenie zbiorowego podniecenia takim moralizmem. Uważa, że hipermoralizm stał się wiodącą ideologią i opiniotwórczym monopolem. Mobilizując uczucia zwalnia z obowiązku myślenia. Mamy do czynienia z wysoce moralizowanym układem społecznym, któremu towarzyszy fakt, że często całe grupy są albo wykluczane z dyskursu, albo kwestionowane moralnie. Nie reaguje się trzeźwo i analitycznie, ale raczej stara się uciszyć lub zdyskredytować drugą osobę. - Nie chodzi już o argumenty oparte na faktach, ale ostatecznie tylko o pozycjonowanie ideologiczne i legitymizowanie własnego tła ideologicznego nagiętego moralnie tak, jak to tylko możliwe - diagnozuje filozof.
Normy moralne utworzyły "basen dobrobytu, w którym tryska współczesna dusza ludzka". I ten szerzący się moralizm nie tylko przyczynia się do intelektualnego uproszczenia, ale także do "skrajnej ideologizacji" - uważa Grau. To tłumaczy, dlaczego Kaja Godek - zamienny obiekt samonienawiści T. Terlikowskiego - w konfesyjnym zapale została w kilku słowach potężnie zdeprecjonowana jako kobieta i projekcja dawnego zestawu światopoglądowego neofity. Nowa wiara każe inteligentowi wyszukiwać ofiary prometejskiego wstydu, zdyskredytowane już samym faktem, że czymś - z pluralistycznego katalogu poprawności - nie są (Gunther Anders, Obsolence de 1’homme, Ivrea, Paris 2002.) Trafnie ujęła ów fanatyczny przymus Chantal Delsol:
Neofici w liberalnej matni
Zwrot w ideowym polu politycznym utorował w Polsce "hipsterów" Cezary Michalski – który z żarliwego epigona patriotyzmu przestawił się na sztywnego i bezkompromisowego liberała. Zależało mu - o ironio - na realizowanej przede wszystkim przez konserwatystów modernizacji kraju, potem już tylko na agendzie obyczajowej. - "W tej chwili moje stanowisko się zmieniło. Christianitas już nie wróci, nie ma takiej możliwości. Nie stworzymy już w Europie jedności światopoglądowej, to jest po prostu niemożliwe." – tłumaczył spóźniony o 20 lat Tomasz Terlikowski w "Kulturze liberalnej", jak kiedyś objaśniał swoje nawrócenie w dawnym "Dzienniku idei" Cezary Michalski.
Pogląd jednego i drugiego jest głęboko niechrześcijański - odwraca od źródeł europejskiej cywilizacji. Zrywa radykalnie z nadzieją i dotyczy państwa, jak Kościoła, ich struktur i wzajemnej relacji. Nie można tego poglądu separować od eklezjologii - społecznej struktury podstawowej kulturowo, historycznie i organizacyjnie - w którą zaczyna się w liberalno-marksowskim modelu intelektualnym powątpiewać.
Ideologia wsiąka w człowieka różnymi kanałami. Najczęściej przez kulturę. Tutaj z opóźnieniem zadziałała polemika między Terlikowskim a Michalskim. Na samego Michalskiego podziałała dychotomia peryferia/centrum, modernizacja/regres, inkluzja/eksluzja.
Niebezpieczeństwem - które czyha na inteligenta nawróconego na liberalizm - bywa obsunięcie się w fanatyczną apologetykę. Jej agresywny i roszczeniowy ton prowokuje do przeprowadzania gwałtownych ataków na przeciwników liberalizmu i "eksperckiego" marksizmu. Gorliwość neoficka jest jedną z przyczyn zaostrzających totalność i przemoc, które adresowane są do obrońców metafizycznego ładu. Tożsamo wyraża się determinizm historyczny Marksa i Engelsa - ich rozumienie konieczności dziejowej wymuszającej na katolicyzmie decentralizację i rozpad na państwie dopełnione rezygnacją z ochrony wszystkich obywateli i narodu na rzecz selektywnego obchodzenia się z prawami człowieka.
Odsłona liberalna chrześcijańskiej duszy redaktora Terlikowskiego (z emblematem katolicki, przeciw któremu jak dotąd nie protestuje, bo prócz chwiejącej się dziś tożsamości daje mu rozpoznawalność i zaproszenia do studiów telewizyjnych) jest zwiastunem bezradności. Kruszeją najmocniejsi, bo łatwiej jest się dostosować do elitarnej większości. Konformizm to ukryty sens liberalno - marksowskiego neofityzmu.
Utopia
Najbardziej radykalny skutek nienawiści do wrodzonej tożsamości występuje na płaszczyźnie teologicznej. Ojciec Jacek Salij OP przypomina intuicję C.S. Lewisa, rozpisaną w piątym rozdziale jego eseju "Rozwód ostateczny", że uprawianie teologii będzie jednym z najbardziej interesujących zajęć w wiekuistym mieście bez Boga, czyli w piekle. Bohaterem tego rozdziału jest teolog, który swojego czasu wsławił się odrzuceniem prawdy o Zmartwychwstaniu. Poczytywał to sobie za cząstkę swojej służby prawdzie, a również za akt odwagi i wolności myślenia.
Podobne piekło na ziemi kreuje każdy projekt polityczny znoszący fundament obiektywnie aksjologiczny, najbardziej etycznie dojrzały i rozbudowany, chrześcijański. Jakkolwiek ta prawda nie powinna być wnoszona w organizację społeczną na bagnetach, może być - przy oporze mniejszości - wzniesiona w trybie demokratycznym, głosowaniem i wolą większości.
Każde społeczeństwo ma swoje autorytety, za którymi podąża i które wskazują mu ramy progresji. Inaczej mówiąc każde społeczeństwo zasługuje na swój los. Dla jednych takim autorytetem jest Habermas i Isaiah Berlin, dla polskiej większości Jan Paweł II. Kłamstwem jest tylko twierdzenie, że nie ma alternatywy albo że liberalizm i neomarksizm są neutralnym gospodarzem agory i nie proponują własnej utylitarnej aksjologii a to mniej więcej głosi Tomasz Terlikowski zaprzeczając możliwości wyboru Wojtyły i stojącego za nim projektu społecznego. - Taki teolog to zwodziciel, którego działanie rzeczywiście może mieć udział w zapełnianiu piekła duszami - przestrzega dominikanin.
Utopia relatywnie najlepszego ustroju - która uwiodła Tomasza Terlikowskiego i garstkę katolickich duchownych z księdzem prymasem - substancjalizuje się w pluralistycznej koegzystencji różnych grup i światopoglądów, którym państwo organizuje wolność działania. Przy czym utopia nie jest tu jakimś następstwem praktyki politycznej, ale osiowym i wyjściowym konstruktem teorii społecznej. Żeby zaistniało społeczeństwo pluralistyczne w wymyślonej przez liberałów demokratycznej postaci gumkuje się przeszłość i prawdę, dwie składowe jakiegokolwiek ładu. Warunkiem pluralizmu liberalnego jest anarchia fundowana w prawie i konstruktywistycznych politykach społecznych, głównie tożsamościowych, kreujących antagonistyczne mniejszości.
Trudniej starać się o dobro wspólne, realizować je i wcześniej planować, jeżeli nie ma w nas pokory odkrywcy. Żadna- a tym bardziej liberalna - utopia nie będzie odkrywcza będąc arogancką i rewolucyjną, buntowniczą i niesprawiedliwą odmianą społecznej wizji. Jest próbą przekłamania rzeczywistości zakładanie, że bunt i dekonstrukcję można przełożyć na pokojowe współżycie. Zakładanie pokojowej wizji bez uwzględnienia, że jedna z grup społecznych może mieć rację i może brać odpowiedzialność za słabszych w całokształcie społecznym, inne nadają się do tego mniej, zaprzecza na przykład doświadczeniu istnienia i rozwoju chrześcijaństwa w krajach, gdzie jest ono mniejszością, ale jest też manifestem bezgranicznego poddaństwa wobec świata antychrześcijańskiego, który nie chce ponosić odpowiedzialności a zużywa się w jałowych sporach o władzę, świata bez wartości, którego nie wolno pomyśleć po imieniu i tknąć krytyką.
Analiza "konwertyczna", dotąd katolickiego publicysty, faktycznie spycha na powrót na front wojenny, na którym tkwią zażarci epigoni przemijającej postaci ustrojowej groteskowego, ateoretycznego i coraz mniej skomunikowanego z wolnością i demokracją liberalizmu.
Społeczeństwo tak naprawdę potrzebuje anulowania zabójczego dla niego oczekiwania nierealnej moralnej doskonałości. Bo owo oczekiwanie blokuje poszerzenie pola społecznego sprzeciwu i prawdziwej różnorodności. Jak zwalczyć w sobie moralną wyższość? Jak poszerzyć pole społecznego sprzeciwu i zgodzić się na brak konsensusu? Nie zawsze musimy dojść do konsensusu. Są różne światopoglądy, a ten, komu nie po drodze z humanitaryzmem nie zawsze jest zły i głupi - podkreśla Grau. - W naszym społeczeństwie w ostatnich latach pozwoliliśmy, aby tendencja potępiania odrębności na prawo od lewicowo-liberalnej wizji humanizmu zdusiła wszelkie odruchy sprzeciwu. Musimy się ponownie nauczyć, że istnieje prawdziwy pluralizm i naprawdę różne opinie, a nie tylko pluralizm, który, jeśli przyjrzeć się mu bliżej, jest tragicznym monopolem.
Nie musimy nic wymyślać. Wystarczy powrócić do bezprzymiotnikowej demokracji i restytuować klasyczny porządek pojęć, żebyśmy od wczesnych lat edukacji wiedzieli, o czym mówimy i co respektujemy.
Jak mylny i niekonsekwentny jest ogląd - zastanego głównie konserwatywnego - świata kształtowany przez liberałów pokazuje sama rozmówczyni Terlikowskiego, Karolina Wigura. Jej wypowiedzi o bieżącej polityce np. amerykańskiej są zaprzeczeniem postulowanej liberalnej inkluzji.