Święta, święta, święta... wielkiej nocy. Przedwczoraj przyniosłam chleb z kościoła z okazji Wielkiego Czwartku. Żadna tam tradycja, bo każdego roku ewoluuje na troszkę coś innego, ale miło. Jeszcze ubiegłego roku małe bochenki były sprzedawane przed kościołem, żeby dzielić się nimi z bliskimi w domu na Wielkanoc, a teraz chleby zostały połamane, odkruszane między setki dzielących się na mszy. Był wprawdzie apel, aby odpłacić za chleb łaskawymi datkami do ustawionego koszyczka, ale zamiast tego dostawały czasem buziaki małe harcerki latające z tym chlebem po kościele lub stojący obok człowiek, który podał chleb. Nawet całe połówki chlebów, które na koniec wypełniły stolik za ławkami jako odłamki, miały darmowe wzięcie po zakończeniu mszy. Czasem tylko z niepewnym uśmiechem właściciela wyciągniętych po nie rąk. No cóż z tego, że nie brał czyichś pieniędzy, tylko naruszone jedzenie, którego już nie chciano po nasyceniu. A jednak jakby czyjeś, jakby wbrew komuś, ponieważ padła prośba, żeby z tego, że się zje przyszły pieniądze...